Dla Karolajn, mojego wiernego czytelnika.
Zupełnie nie wiem dlaczego ludzie obwieszczający wszystkim swoją religijność, traktują wyżej wspomnianą metaforę jako gigantyczny oksymoron. I to taki pozbawiony smaku. Dla mnie "magia świąt" to określenie nadzwyczaj trafne. Przecież Boże Narodzenie to okres, w którym jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, przepraszamy się, dostrzegamy potrzeby innych... Bo 'magia' to nie tylko pogańskie obrzędy, sekty i konkurencja dla Boga. To jest też atmosfera niesamowitości, która spowija zwiewną otoczką wszystkich, którzy święta obchodzą.
A propos' magii, generalnie nie rozumiem co złego jest w Harr'ym Potterze. Zwykła, niezwykle napisana seria powieści fantastycznych. Walka dobra ze złem. Siła przyjaźni. Siła ducha. Niezłomność. Same dobre przymioty. Główny bohater rzeczywiście jest czarodziejem, ale równie dobrze mógłby być ogrodnikiem, czy sprzątaczką używającą miotełki do walki z kurzem.
W ogóle czytałam ostatnio, że z tą całą Rowling było nie do końca tak, jak jest nam powiedziane. Miała męża Argentyńczyka, który lał ją przeraźliwie. I pewnego pięknego dnia po prostu spakowała manatki i wyniosła się z domu. Z całej tej żałości zaczęła pisać szkice "Harry'ego" i w końcu powstała rozbudowana powieść. Jej eks rzucił się w wir wywiadów, bo za to, wiadomo, dostawał pieniądze. Jednego z nich udzielił brytyjskiemu szmatławcowi, który znany był z bardzo mało wiarygodnych ploteczek. I wyjawił, że jego była żona należała do sekty wyznawców szatana. I, ku zaskoczeniu samej gazety, świat to podchwycił. A Rowling się śmiała.
Wniosek? W dobrych książkach świat przedstawiony jest tylko
pretekstem do opisania swoich refleksji, a nie środkiem demoralizującym wszystkich nieświadomych gimnazjalistów.